Głębokie archiwum. Kiedy z pompą i nadziejami 10 lat temu wchodziliśmy do Unii Europejskiej przebywałem w Dublinie. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca odbywał się niemal w centrum tej stolicy koński targ. Małe, włochate koniki (zawsze tak sobie wyobrażałem konika, na którym podróżował Sam Gamgee, kompan Frodo Bagginsa z Władcy Pierścieni), popędzane kijem przez czerwonowłosych jeźdźców, wystawione na sprzedaż, pokornie prezentowały się potencjalnym nabywcom. Okoliczni farmerzy przywozili swoje zwierzęta do miasta, do stolicy, aby po prostu dobić targu i korzystnie sprzedać lub kupić konia. Wyobrażacie sobie podobne sceny w centrum Warszawy, Wrocławia, Krakowa? Do Europy wchodziliśmy z kompleksami, często pozbywając się tego, co świadczy o lokalnym kolorycie, o cennej odmienności. Zupełnie niepotrzebnie.
Ile wtedy wiedziałem o fotografowaniu? Mało. Minęło 10 lat, wiem tyle samo, albo jeszcze mniej.
To był schyłek epoki analogowej i jednocześnie okres kiedy zaczynał się boom na fotografię cyfrową. Te zdjęcia to jeszcze skany z negatywu Fuji Superia 400. Aparat Nikon f90x. Przy skanowaniu uderzające było to, że na dwóch rolkach filmu, które zrobiłem na Smithfield Pl. prawie w ogóle nie było powtórzonych kadrów. Każda klatka to zupełnie inne zdjęcie. Coś co jest właściwie nie do powtórzenia dzisiaj przy pracy aparatem cyfrowym. Jak narzucić sobie taką dyscyplinę pracy i czy na pewno jest to sensowne, konieczne? Czy lepiej cieszyć się z dobrodziejstwa cyfry i klikać duble ile tylko zmieści się na karcie?
Dzisiaj podobno nie ma już końskiego targu na Smithfield Place.